W latach 2012-2014 Wędrowny Zakład Fotograficzny był realizowany bez wsparcia finansowego.
W 2015 roku zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Jestem kulturoznawczynią o specjalizacji wizualnej, animatorką kultury, twórczynią i koordynatorką projektów animacyjnych, społecznych i twórczych, badaczką historii codziennych praktyk fotograficznych. W podejmowanych działaniach łączę zainteresowania naukowe i refleksję akademicką z praktyką twórczą i animacją kultury.
Jako członkini Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę” od 2008 roku tworzę i koordynuję projekty wspierające lokalnych liderów i instytucje kultury, polegające na realizacji dokumentalnych projektów fotograficznych, badające i upowszechniające m.in. koncepcję edukacji wizualnej oraz fotografii w życiu codziennym, dotyczące lokalnej historii i tożsamości. Od 2010 roku jestem członkinią sieci Latających Animatorów Kultury.
Jako animatorka, twórczyni i badaczka współpracowałam m.in. z Domem Spotkań z Historią, Fundacją Archeologii Fotografii, Zachętą – Narodową Galerią Sztuki, Fundacją im. Zofii Rydet, Kolektywem Sputnik Photos, Fundacją Sztuk Wizualnych, Narodowym Centrum Kultury, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Należę do zarządu Stowarzyszenia Katedra Kultury, z którym realizuję projekty etnoanimacyjne, badawcze, wizualne i edukacyjne.
Jestem doktorantką w Zakładzie Filmu i Kultury Wizualnej Instytutu Kultury Polskiej UW. Przygotowuję rozprawę doktorką pod roboczym tytułem Nieprzezroczyste. Historie fotografii codziennej w Polsce. Jestem członkinią redakcji czasopisma „mała kultura współczesna” (wyd. NCK). Teksty naukowe publikowałam m.in. w „Kontekstach”, „Zagładzie Żydów”, „Kulturze i Historii”.
Szczególne dziękuję za współpracę, cierpliwość i zaangażowanie osobom, które wsparły Zakład swoją pracą – Karolowi Włoskowskiemu, Wawrzyńcowi Dąbrowskiemu, Michałowi Dąbrowskiemu, Alicji Szulc oraz Julii Odnous.
Dziękuję za konsultacje, rozmowy, wsparcie i rekomendacje: Iwonie Kurz, Maciejowi Frąckowiakowi, Karolowi Hordziejowi, Pawłowi Szypulskiemu, Paulinie Czapskiej, Konradowi Pustole, Bożenie Szroeder, Tomkowi Rakowskiemu, Joannie Kubickiej, Dorocie Borodaj, Zuzie Sikorskiej, Kamili Szubie.
Dziękuję za czas spędzony wspólnie w Zakładzie: Kamili Szubie, Anie Płacheckiej, Julii Biczysko, Agacie Pietrzyk-Sławińskiej, Dorocie Ogrodzkiej, Karolinie Grzywnowicz, Ilonie Majewskiej, Magdzie Nałęckiej-Pajączkowskiej.
Dziękuję napotkanym po drodze osobom, które z otwartością i zaufaniem podzieliły się ze mną swoim czasem i opowieściami, udzielały mi po drodze rad i niezbędnej pomocy.
Wędrowny Zakład Fotograficzny to autorska praktyka fotograficzna, która nawiązuje do rzemieślniczej tradycji wędrownych fotografów.
Od 2012 jeżdżę latem wzdłuż wschodniej i północnej granicy Polski starym Volkswagenem T3. Na życzenie wykonuję spotkanym osobom – mieszkańcom przygranicznych wiosek – portrety, które na miejscu drukuję i wymieniam na opowieści oraz jedzenie (warzywa, owoce z przydomowych ogrodów, jajka, wodę itd.). Gromadzę wizualną i tekstową dokumentację tych spotkań. Nie publikuję wykonywanych portretów – używam ich do wymiany i budowania relacji w trakcie indywidualnych spotkań z portretowanymi osobami.
Fotografia interesuje mnie jako połączenie narzędzia wizualnego, metody badawczej i praktyki społecznej. Używam jej jako jako przedmiotu na wymianę. Fotografie, które wykonuję są włączane do domowych albumów, wysyłane rodzinie zagranicą, zatykane za ramę lustra lub szybę kredensu. Równie często jednak zdjęcia nie powstają, bo osoby, które spotykam nie potrzebują ich lub nie chcą. Niezrobienie zdjęcia również bywa początkiem długiego spotkania, opowieści i wymiany.
Zdjęcie Kamili
Jedenaście kobiet, trzy pokolenia – spotykają się w świetlicy, aby śpiewać. Po polsku, po rosyjsku i po chachłacku. Wewnątrz nieużywanego pieca trzymają flaszkę – „Chowamy tam, żeby chłopy nam nie wypiły”. Flaszka trafiła na stół, razem z wędliną, pomidorami, chlebem i tekstami pieśni. Mają koło gospodyń wiejskich, jeżdżą na festyny i przeglądy śpiewacze. „Ale wspólnego zdjęcia to my nie mamy, aż wstyd”. Zrobiłam więc jedno wspólne i osobny portret każdej z nich. Pozowały z własnoręcznie wykonanymi kwiatami z bibuły. W świetlicy ma powstać tablica ze zdjęć, z podpisami i listą nagród zespołu – „A niech zobaczą wszyscy, jakie fajne babki jesteśmy”.
„Tu jest jak na polu – gdy się pracuje uczciwie, ma się duży plon. A jak nieuczciwie, to plon jest mały. Ja mam takie przekonanie, że cokolwiek robisz, rób to porządnie. Mam 22 lata, a pracuję od kiedy skończyłem 14. I jak ci mówię, żebyś zrobiła przedni wahacz, to dlatego, że on potrzebuje naprawy”.
„Do zdjęcia to nie, bo ojciec jak pani widzi, w pidżamie właściwie i nieogolony. Ja bym go musiała podnieść, a już nie mam siły. On nie słyszy, ma 98 lat i medal Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata. Żydków ratował, bo ich rodzina z nimi jeszcze przed wojną ten pałac na pół kupiła i sąsiadami byli. Mieszkała obok Żydówa z dziećmi, bo ją mąż zostawił. Ojciec ich chował w chlewie, potem furmanką gdzieś wywiózł, oni się uratowali i teraz ojciec dostaje taką zapomogę w dolarach, z fundacji w Ameryce. Oczywiście, my jesteśmy katolicy.
Dobrze, to pani jednak zrobi to zdjęcie, ale tylko dla nas, proszę go nie podawać do prasy. Żeby tutaj ojca nie nachodziły jakieś bandziory – bo po wojnie tak było, że go nazywali żydowskim pachołkiem i wszyscy myśleli, że od tych Żydów on dostał złoto”.
Szłyśmy z sołtyską przez wieś. Z kieszeni ogrodniczek wyjęła papierośnicę, zapaliła samoróbkę z ruskiego tytoniu i powiedziała, że póki będzie rządzić, to nie pozwoli na asfalt, bo wieś straci urok. Pewnie, że latem piach przeszkadza, ale tutaj wszędzie są piaski i dlatego kiedyś wszyscy sadzili tytoń. Przy tytoniu zaczęła pomagać, gdy miała 11 lat. Wtedy całe łany, aż pod granicę, porastały tytoniem. Teraz zostały ugory, bo się nie opłaca. I tytoń jest nie swój, ale z Ukrainy. Jej prababcia pochodziła z Ukrainy. Trzymała suszone gruszki w płóciennym woreczku, w ogrodzie miała krzewy agrestu. Dużo opowiadała o rzezi. „Tutaj ludzie nie zapomnieli. I pewnie nie zapomną. Ale w paleniu ukraińskich papierosów przecież nikomu to nie przeszkadza”..
„Urodziłam ją, jak miałam 42 lata. Wtedy z moją pierwszą córką razem leżałyśmy na porodówce. Taki był wstyd! A teraz takie nieszczęście, cztery lata, jak umarła. Pani spojrzy – tu, na ślubie, jaka ładna. A tu już w trumnie. Na pogrzebie ktoś krzyczał, żebym ją do domu zabrała, bo ona jak żywa wyglądała. Ona tu powinna być, posprzątać, pomóc mi wody przynieść. Jabłuszka całe drzewo tak ładnie obsypali, dziczkę taką, ale nie ma komu zbierać. Ja żyję, ale nic nie pamiętam. Jakbym się z dziećmi moimi do grobu położyła. Tylko te zdjęcia.
Pani może mi to odrobić na większe?”.
„Kobieta? Tym autem? Sama? Pani żartuje”.
„Było we wsi dwadzieścia pięć domów, w tym sześć polskich, a dziewiętnaście ukraińskich. Tak było przed wojną. Teraz tutaj tylko trzy domy zostały.
Sam nie wiem, po co to jeszcze obsiewam. Szkoda mi to wszystko, co tu było, dzikom oddać”.
Zebrałyśmy jabłka i usmażyłyśmy z nich placki w letniej kuchni. Gospodyni powiedziała, że rano założy niedzielne ubranie i stanie przed domem tak, żeby na zdjęciu było widać kwiaty.
„Jak umrę, to będzie pamiątka. Albo jak mocno ładnie wyjdzie, to do internetu wrzucicie, może się jakiś dziadek dla mnie znajdzie”.
Wieczorem przyjechał na rowerze sołtys, już podpity. Mówi, że musi nas zameldować. A my na to, że już nas straż graniczna spisała i że wszystko w porządku.
„A czego wy tak po wioskach te zdjęcia robicie? Śledzicie? Agentki z Warszawy? Kogo sprawdzacie? Sołtysów? Czy wojsko graniczne? Wszystko obzdjęciujecie, nagracie i potem raport w stolicy złożycie? Dziewczyny, ja wiem jak jest! Ze mną możecie szczerze, otwarcie. No, to dla kogo pracujecie? Przecież wy dla zmyły takie młode, ten piesek i to auto śmieszne – też dla zmyły. Kiedyś to był smutny facet w prochowcu, a teraz dzieci do wywiadu posyłają. Aaaaa… Czekaj, czekaj… Chyba że wy tu interes przy granicy robicie? W takim aucie to dużo się zmieści, dziewczyny, ja wiem jak jest”.
„My wszystkie jesteśmy zza Buga. Wszystkie stamtąd jako dzieci uciekałyśmy przed rzezią, z rodzicami albo jak kto mógł. I teraz mamy tutaj zespół i śpiewamy, po chachłacku. Umówimy się jutro i wam zaśpiewamy. Za te zdjęcia i za to, żeście nas odwiedziły”.
„Tu aż panią przywiało? I po co, na co? Tu nikogo nie ma, nic nie ma. Tu ptaki zawracają, bo się boją dalej lecieć”.
„Jak poszłam za mąż, miałam 16 lat, a mąż 19. Nic nie wiedziałam, dziecko takie”. Drugi raz wyszła za mąż po siedemdziesiątce – „On miał rentę wysoką, dobrze nam było, jak żył. Jeździliśmy na wycieczki do Częstochowy, do Lichenia. Nawet zdjęcia robiliśmy, na pamiątkę”.
Mąż nie żyje, z synami nie ma zgody, córka też jest wdową. Mieszkają razem, żeby było taniej i aby mieć się do kogo odezwać. Nie mają prądu, gaz się skończył, na węgiel muszą pożyczać. Oglądamy zdjęcia – głównie z pogrzebów. Zięciowie, synowie, mężowie. Wszyscy pili.
„Co my z tym zdjęciem zrobimy, córciu? Komu my to damy?”.
Ma na imię Helena, ale naprawdę Olena, bo jest Ukrainką. Była na robotach w Niemczech, u bauera. Tam wzięła ślub – z Polakiem, który też był na robotach. Gdy wracali po wojnie, mąż zostawił ją w lesie przed wioską, aby rodzicom najpierw powiedzieć, że wraca żonaty. Ale rodzice nie żyli, a cała wioska była spalona. Nie mieli nic, ani nikogo.
Portret zamówili ponad 10 lat po ślubie. Był malowany ze zdjęć, które wykonano im obojgu podczas robót w Niemczech.
„Kiedyś wszyscy byli razem. Do cerkwi każdy chodził, bo było blisko – prawosławni, katolicy, Żydzi nawet. Na cmentarzu też wszyscy razem leżeli. W świetlicy były choinki, zabawy, ostatki – cała wieś się schodziła, ponad sto numerów. Nic z tego nie zostało, nic”.
„Jakie to szczęście, że pani przyjechała, bo nam się ta najmłodsza urodziła prawie dwa lata temu i żadnego zdjęcia nie mamy. Ani ona nie ma, ani my wspólnego, wszyscy razem. To niech pani tu zupę zajada, a ja szybko dzieci przebiorę”.
W zamian za zdjęcie poznałam opowieść o okolicy, bo rodzice gospodarza byli dziećmi pracowników pobliskiego dworu. Pamiętali jak dziedziczka jechała konno na stację, w popłochu, na oklep, gdy dowiedziała się, że idą Sowieci. Wszystko zostawiła.
„Tuż po wojnie granica była dalej stąd, bardziej na wschód. Ale potem przyszło wojsko i ją przesunęli – wbili nam słupki tam za domem. I z dnia na dzień nasza szkoła i kościół znalazły się zagranicą”.
„Wszystko się skończyło. Ludzie pouciekali, gdzie kto mógł. Najpierw przed Niemcami, a potem przed akcją Wisła. Jak przyszło wojsko, rodzice byli w polu, a ja w domu pilnowałam młodszego brata. Wzięłam go na plecy, a krowę na sznurek i uciekłam do lasu. Wioskę spalili.
Z tych, co ich wysiedlili, prawie nikt nie wrócił.
Co tu fotografować? Tak wszystko zarosło, że nawet jak jakiś turysta tu zbłądzi, to pyta, gdzie ta cerkiew. Nawet jej z drogi nie widać. A ja tam byłam chrzczona, tam co niedziela było kilkaset osób przed wojną”.
Zapadał wieczór, nie miałam się gdzie podziać. Jechałam przez łąki, za wioską i zobaczyłam pasące się krowy, a z nimi starszą, szczupłą kobietę w różowej sukience, czerwonym fartuchu i czerwonej chustce na srebrnych włosach. Stała po kostki w trawie i czytała gazetę.
„Gdzie tam ładnie, ja tylko z krowami poszłam. Niczego mi nie trzeba, a na pewno nie zdjęcia. A gdzie ty, dziecko, śpisz?”.
Rano dostałam chleb z masłem i twarogiem – „Wszystko swoje robię. W domu dzieci, wnuki, to jest dla kogo. Wszystko już na młodych przepisane, oni się polem już zajmują. A my z mężem jeszcze zwierzętami, póki sił starczy. Krowy wypasam od kiedy miałam 7 lat. Teraz mam ponad 80”.
Za nowo wybudowanym domem stoi waląca się chałupa po dziadkach. Namawiam ich – młode małżeństwo – abyśmy weszli do środka.
„A ja nie wiem kto to. Nawet nie wiedziałem, że tu wisi. To dziadkowie? Nie wiem, bo na takich portretach ludzie są niepodobni do siebie”.
„A pani może mi to zdjęcie odrobić? Tak jak u fotografa, żeby było większe? Ja bym nawet zapłaciła, bo to jedyne zdjęcie ojca, jakie mam”.
„No portret niby mój. Ale widzi pani, ja nigdy w marynarce nie byłem ani brody nie miałem. Taką miał ten portrecista fantazję”.
Każdej córce utkała taką narzutę. Żeby chociaż to miały w posagu.
„Bieda była, a przecież nie wypada nic nie dać. A teraz tych narzut już nie chcą, mówią, że niemodne”.
„Mamy największy ogród warzywny we wsi. I dobrze, bo jak jest duży i jak się dba, to można się dzielić. A jak się podzielę, to na następny rok znowu mi Pan Bóg w ogrodzie urodzi. Bo im więcej się rozda, tym więcej potem wróci”.
„Ojciec pochodził spod Baranowicz, teraz to Białoruś. Miał przed wojną trzy córki z pierwszego małżeństwa. Żona mu młodo zmarła. Zostawił córki u swoich rodziców i poszedł na Zachód, za Bug. Wojna wybuchła, granicę zrobili, ojca wywieźli w Olsztyńskie i się kontakt z córkami urwał. Ożenił się drugi raz i ja właśnie jestem jego córką z drugiego małżeństwa, tego powojennego. Szukał starszych córek przez Czerwony Krzyż i nic. Dopiero kuzyn odszukał je w Baranowiczach i powiedział – Ojciec wasz żyje. Poszły do fotografa i zdjęcie przesłały do ojca. On też swoje zdjęcie im wysłał. I jak się spotkali na dworcu, to się dzięki tym zdjęciom rozpoznali.
Ale nie, to nie on na tym zdjęciu”.
Najpierw: „Zdjęcie? Ajajajajaj… Dziecko, ja mam 88 lat. Gdzie mnie do zdjęcia?”.
Potem: „Oooo! No, jakie piękne, nie tak źle wcale. Patrz, Gienia, jakie tu fotografie robią! Chodź, razem siądziemy. Pamiątka będzie, na kredensie sobie postawię. I zaraz wam tu ogóreczków przyniosę”.
Pani Olga poprawiła makijaż i usiadła do zdjęcia na werandzie swojego małego, starego domu, który odziedziczyła po babci. Babcia handlowała wódką i była nielubiana przez kobiety ze wsi. Olga, po studiach, też handlowała – masłem, kapciami, kasetami VHS z filmami Disneya, dżinsem, elektroniką, To było na początku lat 90., pod granicą z Niemcami. Wcześniej była kierowcą karetki pogotowia i jeździła taksówką. Zawsze było ciężko i wszystkiego za mało. Ma dwoje dorosłych dzieci, jedno straciła. Odeszła od męża, przeprowadziła się na wieś, teraz handluje kosmetykami.
Dała nam przepis na placki z cukinii i podarowała przetwory. „No, ładnie wyszło, fajnie. Dzieciom powysyłam. I na Naszą Klasę sobie wrzucę”.
„Tylko mi te zdjęcia podpiszcie, bo ja nie będę pamiętał kto i co”.
„Ta fasola rośnie na siedem metrów do góry, popatrzcie. Sam ją wyhodowałem. Zróbcie z niej zdjęcie, bo to warto. I ja chcę mieć tu portret tak, żeby było widać jaka ta fasola wysoka. Jak jej sobie nazbieram, to potem mam zupę na całą zimę”.
„Żona miała na imię Feliksa. Siedem lat, jak zmarła. Mam jej zdjęcia i portret ze ślubu. Ale ją sobie narysowałem, tak jak pamiętam, jak ją mam przed oczami i w sercu”.
Pan Jan ma 94 lata i całe życie spędził w tym domu. Podjął nas zupą z fasoli i wódeczką – „dla małych pijaków, mała wódeczka”, powiedział.
Pokazał nam zdjęcia ze starego albumu. Powódź w 1975 roku – żona na nadmuchanej dętce płynie przez podwórko. Kto robił to zdjęcie ani skąd był aparat – nie pamiętał. Pamiętał za to opowieści swojego ojca o wojnie 1920 roku oraz że żona uszyła sobie sukienkę z niemieckiego spadochronu.
Rodzice jej męża pracowali w pałacu. Ojciec był wagowym, a matka kucharką. Opowiadali, że jak pan miał imieniny, to wsiadał na konia, jechał do wsi i rozdawał dzieciom grosze i cukierki.
Dostałam jajka, ale nie za zdjęcie, bo go nie chciała – „Jest tych zdjęć dosyć, wszystko kiedyś do pieca pójdzie”.
„Ludzie stąd powymierali, a tu u wszystko zostało – lasy, rzeka, czyste powietrze” – powiedziała córka dawnych gospodarzy, która planuje przerobić starą chałupę na domek letniskowy. Podobno w tych okolicach już więcej przyjezdnych niż starych mieszkańców.
„Ja wiem, czego pani szuka, ale spóźniła się pani”.
Zahamowałam, gdy za płotem zobaczyłam starszego, drobnego mężczyznę.
„Za chudy do zdjęcia jestem! Co pani będzie w mieście takiego suchara pokazywała!”. Opowiedział mi, jak Sowieci zabili tu dwóch Niemców. Pochowali ich – razem z zastrzelonym koniem – w jednej mogile. Wie gdzie, ale co z tego, skoro nie wiadomo, jak odszukać rodzinę. „Ale u nas to w każdej wiosce taka mogiła, i co zrobisz? Nic nie zrobisz”.
Jednak zrobiłam zdjęcie – pozował na polu, razem z wnukiem, który przyjechał pomóc dziadkowi.
Podobno kiedyś pół wsi pracowało u dziedzica.
Podobno na tyłach pałacu znajdują się groby dawnych właścicieli.
„Podobno”, bo gospodyni, która rozmawiając ze mną, nie przerywa pielenia ogrodu, nie jest stąd. Przyszła tu za mężem, bardziej z południa, więc jej historia to Bandera i UPA, a nie ten dwór.
„Mój ojciec mi o tym opowiadał od dziecka, ale nie dawałam mu wiary, bo nikt o tym nie mówił – aż do teraz, gdy jest rocznica i w dzienniku o tej rzezi nadają. To teraz wiem, że ojciec sobie nie wymyślił”.
Wieś kończy się łąkami, za którymi jest już tylko Bug. Zamknięte domy, stary kiosk, pusta droga. W ostatnim obejściu, spotkałam gospodarza – „Mnie do piachu trzeba, a nie do zdjęcia”.
Stał oparty o płot i opowiadał o tegorocznej powodzi. Pytał, co z tego mam. „Nie ma nic za darmo, wiem, bo sam mam interes” – na jego podwórku stoją dwa tekturowe domki letniskowe. Dla wędkarzy z okolicy, bo na wakacje nikt nie przyjeżdża.
”Tu nic nie ma, tylko Bug wylewa”.
Fotografowałam wszystkie dzieci ze wsi. Dla najmłodszego z nich było to pierwsze, własne, papierowe zdjęcie w życiu.
Gospodyni zastawiła stół resztkami po niedzielnym obiedzie – był rosół, pierogi, ciasto. Zza płotu wyjrzała sąsiadka – „A mnie by pani też zdjęła?”.
Zaprosiła do domu, pokazała robione samodzielnie narzuty oraz święte obrazki i ślubny portret, którego nie lubi – „bo tak mnie namalował, że wcale siebie nie widzę”.
„Zamęście to nie jest żaden smak” – wyszła za mąż, gdy miała 19 lat. Poznała go na zabawie. Przyjęła zaręczyny, bo dobrze tańczył. Ma pięcioro dzieci, piętnaścioro wnucząt i czternaścioro prawnucząt.
„To moje jedyne szczęście w życiu. Mówili mi: a przecież z miłości poszłaś za mąż. Ale od miłości niedaleko jest do nienawiści”.
Młoda gospodyni zagoniła wszystkie swoje dzieci do zdjęcia, wydrukowałam je w samochodzie. W całej okolicy nie było prądu – „Co ja pani mogę dać? Nawet wody teraz nie ma, bo pompa nie działa. Ale niech sobie pani zaparkuje tutaj na noc, pod płotem”.
Siedziałyśmy potem razem na ławce z widokiem na pola. Stary maluch był budą dla psa odstraszającego dziki od kartofli. Pies miał legowisko pod podwoziem, ktoś codziennie dowoził mu jedzenie. „A jak inaczej? Jak dziki przyjdą, to jedna nic i kartofli na całą zimę nie ma”.
Była niedziela rano i cieszyłyśmy się, że stoimy w miejscu, obok którego będą przechodzić wszyscy idący rano do cerkwi. Już prawie widziałyśmy te portrety, to zamieszanie, te kolorowe chustki.
Robiło się coraz cieplej, brukowana droga wysychała z porannej rosy. Mijały kolejne minuty, latała mucha, w trawie obok nieczynnego GS-u bzyczały pszczoły.
Patrzymy na drogę w lewo – nikogo.
Patrzymy na drogę w prawo – nikogo.
Na końcu wsi pojawiła się pani idąca wolno, z laseczką – jedyna, która dociera jeszcze do cerkwi piechotą.
Gospodarz od rana krzątał się w chlewie i w stodole. Na drzwiach wisiał bukiecik z kłosów – co roku, po żniwach, wiesza nowy, na szczęście. Mruknął, że pora na śniadanie. Jego żona skończyła doić krowy, weszła do komórki, wzięła duży kosz i motykę i ruszyła w stronę furtki.
„Gdzie pani idzie?” – zapytałam zdziwiona.
„Kartofli nakopać” – odpowiedziała szybko.
Było w pół do siódmej rano, gospodyni kopała, schylona wpół, a ja wybierałam ziemniaki, otrzepywałam z ziemi i wrzucałam do koszyka. Potem razem obierałyśmy i tarłyśmy na placki to, co zebrałyśmy. Dodałyśmy dymkę wyrwaną z ogrodu za domem, śmietana ze świeżego, schłodzonego mleka zdążyła się ściąć. Gospodyni opowiadała o swoim synu, który mieszka w mieście i jest kawalerem, a ja jej opowiadałam o podróży. Spojrzała na mnie badawczo znad patelni i powiedziała: „A czego ty tak w świecie szukasz? Czemu za mąż nie idziesz? Mnie by się przydała taka synowa”.
Gospodarz pokazał mi wóz drabiniasty, który chce sprzedać.
„Syn mówi, żeby do internetu dać, więc zdjęcie się przyda. Krowę też chcę sprzedać. Ale czy w internecie ktoś kupi krowę?”.
Zatrzymałam się, bo na podwórku zobaczyłam źrebaka. Gospodarz poszedł do domu przygotować się do zdjęcia – słomkowy kapelusz, biała koszula, ale buty gumowe, robocze. Pozował z końmi na środku obejścia – „To najładniejsze, co mam, duma moja”.
W zamian mogłam nazrywać sobie pomidorów w szklarni.
Gospodyni nie chciała zdjęcia, ale chciała porozmawiać. Opowiadała jak po wojnie przyszli wojskowi, postawili słupki w środku wsi i nagle, po drugiej stronie granicy została rodzina, przyjaciele, sąsiedzi. Wspominane przy płocie postanowienia jałtańskie i przebieg linii Curzona, nabierały tutaj realności – „Tak jest. Tam gdzieś stawiają kreskę na mapie, a tutaj to jest środek podwórka albo pola”.
Potem spytała, czy mogłabym zrobić zdjęcie do paszportu – „Wiosną kuzynka tam zmarła i pojechać nie ma jak. Bo trzeba do Białegostoku jechać, zdjęcie zrobić, paszport wyrabiać, wizę wykupić – 25 euro na jeden dzień. Kiedyś ludzi z pasa przygranicznego na dowód osobisty puszczali. A teraz się skończyło i groby tam opuszczone, bo już odwiedzać nie ma komu”.
„No jest żuraw, jest. Dopóki działa i dopóki mam krowy na polu, to będzie stał. A jak całkiem zbutwieje, to się go rozwali, bo na co to komu.
Niech pani fotografuje, póki jest”.
Zrobiłam portret kobiecie, która obchodziła 90. urodziny. Zastałam ją przy obieraniu jabłek. Przebrała się, zmieniła chustkę na głowie. Nie wszystko rozumiała, gdy mówiłam, ja nie rozumiałam prawie nic – ze „swojego” na polski tłumaczył jej wnuk z Białegostoku, który przyjechał zająć się babcią podczas wakacji. Podarował mi jajka. Przypomniało mi się jak inna starsza kobieta powiedziała, że gdy się zjada okruszyny z chleba, to ma się piękne dzieci.
Obok nieczynnej świetlicy jest nieczynny sklep. Są też nieczynne skupy mleka, nieczynne szkoły, nieczynne punkty biblioteczne. Dobrze mają się tylko ochotnicze straże pożarne.
Podszedł do nas starszy pan i zapytał, czym handlujemy, bo sądził, że prowadzimy obwoźny sklep. Pytamy, co potrzeba. „Bateryjkę do budzika” – odpowiada, a ja sprawdzam i okazuje się, że mam taką, pasującą.
Dostałyśmy w zamian ze trzy kilogramy kartofli
Przed jego domem rosły stare grusze. Miał 102 lata, był mężczyzną przystojnym i szarmanckim, muzykiem samoukiem, obdarzonym pięknym, basowym głosem. Po wsi jeździł skuterem. Zrobiłyśmy mu zdjęcie z sąsiadem, z którym znał się od dziecka, ale dotąd nie mieli wspólnej fotografii. Potem były portrety w domu, z instrumentami. Jako członek zespołu ludowego, który jeździł z występami po całym kraju, miał doświadczenie w pozowaniu. Ubolewał, że akurat nie ma wina, aby nas odpowiednio podjąć. Wziął nasze numery telefonów, dał swój numer komórkowy i puściwszy oko powiedział, że odezwie się, kiedy będzie w Warszawie.
Gdy wróciłyśmy do auta, na klamce znalazłyśmy siatkę gruszek.
„A na co mi? Ja już mam fotografie – i do życia, i do śmierci!” – powiedziała napotkana na drodze, starsza kobieta.
Fotografia „do życia”, to portret ze ślubu.
Fotografia „do śmierci” to gotowy już, ceramiczny portret na płytę nagrobną.
Zapadał zmrok i grupa mężczyzn z rowerami i pustymi bańkami stała pod skupem mleka. Palili papierosy i rozmawiali, pytali o nasze auto. Dostałyśmy pół litra ciepłego mleka od gospodarza, który kierował skupem. Zza płotu wyjrzała jego żona, podała zerwała dla nas ogórki i poszła na łąkę, „bo jałówki po ciemku nie znajdę”.
Zaprosili nas na noc do gospodarstwa po zmarłej mamie. „Jutro jest odpust na cmentarzu, batiuszka będzie święcił groby i owoce. Ładnie będzie. Przyjedzie do nas rodzina z Hajnówki, to zrobicie dla nas zdjęcie. Pewnie słychać, że rzadko po polsku mówię? My tu między sobą to po swojemu”.
Obiad był świąteczny – z białym obrusem, rodziną usadzoną wokół stołu, z mielonymi, swojskimi kiełbaskami i wódką.
Na zdjęciu przed domem pozowała cała, czteropokoleniowa rodzina.
Podobno karton papierosów kosztuje na Białorusi 5 euro.
Podobno wożenie spirytusu już się nie opłaca.
Podobno litr paliwa chodzi tam za 2,7 zł. U nas na „metach” jest drożej.
„Zakład Fotograficzny? Tylko pani tu zdjęć nie robi, bo ja tu na bakier z prawem.
Ropa czy benzyna?”.
Sklepowy powiedział, że ma wysokiej klasy sprzęt fotograficzny, więc zdjęcia nie chce. Dodał, żeby nie tracić tu czasu, bo ludzie w okolicy nieufni. Turystów mało, interes ledwo się kręci, każdy martwi się swoimi sprawami.
Radio w aucie odbiera tylko białoruskie disco.
- Dobry wieczór. Przepraszam, że tak późno. Ja prowadzę Wędrowny Zakład Fotograficzny…
– Aaaa! Wiem, wiem. To samo, co we wsi obok było.
– To pan słyszał już…?!
– No przecież ja tam wszystkich znam, będą jeszcze przez tydzień gadać. Pani zatrzyma się tu na noc, to mój plac. Tylko latarni nie ma, bo burza gdzieś przewody zerwała.
– A tu jest bezpiecznie?
– Mur beton! No co pani – tu żywej duszy nie ma, to i nikt krzywdy nie zrobi. Chyba że się pani duchów boi. Albo imigrantów, co nielegalnie granicę przechodzą. Ale ich to nie ma się co bać, oni sami przerażeni.
„Ohoho! Gdzie ty tu zajechałaś! Tu do diabła i do fotografa daleko” – mówi mężczyzna z siwym wąsem. Opowiadam, że jadę wzdłuż granicy, że zdjęcia są za darmo, a on na mnie patrzy i mówi: „Mnie nic nie musisz tłumaczyć. Tego, czego tu szukasz, za pieniądze byś nie znalazła. I dobrze, że tak jeździsz”.
W młodości miał własną ciemnię, był kinooperatorem – „Krzyżaków” widział 500 razy, bo jeździł po wioskach z obwoźnym kinem. Rozwieszali płachtę na domu i wszyscy schodzili się na oglądanie, cała wieś. Kiedyś w ogóle było weselej – w żniwa chłop za chłopem szedł z kosą, kobiety w białych bluzkach i białych chustach. Wszyscy śpiewali, a wieczorem jeszcze mieli siłę iść na zabawę.
Zdjęcie zrobiłam przed domem. Na drogę dostałam bigos i ogórki.
Kiedyś mówiło się, że wiadomo, kto w wiosce handluje spirytusem – ten, kto ma dom obłożony sidingiem.
Teraz pracuje się zagranicą – nadal w Belgii, w Anglii, w Niemczech, we Włoszech. Podobno z każdego domu przynajmniej jedna osoba jest na Zachodzie.
„Przyda się takie zdjęcie, córce/synowi/wnukom wyślę” – słyszę często. Jeszcze częściej są to portrety małych dzieci, robione z myślą o ich rodzicach.
Pani Żenia, pani Lidia, pani Zina, pan Mikołaj. Siedzieli na ławce, między sobą rozmawiali „po swojemu”, z nami po polsku.
„Ludzie u nas jak te drogi – stare”, powiedziała pani Lidia, wskazując na bruk. Pierwsze zdjęcie zrobiłyśmy po trzech godzinach wspólnego siedzenia i gadania.
„O! Ty, patrz jakie my mordy stare! Ale ładne, roześmiane. Prawie całe życie przez płot mieszkamy, to człowiek nie pomyślał o takiej fotografii. I trafiło się – na stare lata”.
Wiózł bańki z mlekiem zaczepione o ramę roweru. Zwrócił się do nas z elegancją i aktorską dykcją. Zjeździł cały świat, skończył prawo, miał stałą pracę w dużym mieście. Wrócił tuta, bo poczuł się zmęczony, a tu wszystko jest prostsze i dzieje się wolniej. Kazał nam cieszyć się małymi rzeczami. Nie chciał zdjęcia, bo wszyscy, którzy są mu bliscy, mają go na co dzień.
„Nic nie ma, wszystko się kończy. Nie ma sklepów, nie ma zabaw, nie ma pracy. Za 600 złotych renty to człowiek nie pobryka. Kiedyś inaczej było. Wszystko było. Teraz nie ma nic. Tutaj wszyscy o nas zapomnieli”.
Zrobiłam jej zdjęcie z wnuczkiem na rękach, podobno pierwsze, na którym są tylko we dwójkę. „Dawno mnie nic tak dobrego nie spotkało” – powiedziała na pożegnanie.
W nocy obudził nas strażnik, który zapytał, czy wszystko w porządku, ale nie poprosił o dokumenty i życzył nam spokojnej nocy. Gospodyni od rana w doskonałym humorze – nasmażyła nam placków z jabłkami. Urządziłyśmy sobie kąpiel w wodzie ze studni. Znowu przyjechali strażnicy. Zapytali, czy się nie boimy i co z tego mamy, że tak jeździmy. Poradzili nam, dokąd jechać dalej, podali numer telefonu na wypadek problemów i kazali dzwonić o każdej porze. Gospodyni urządziła sobie prawdziwą sesję zdjęciową – pozowała wśród kwiatów przed domem, na tapczanie w jadalni, w kapeluszu. Przebierała się trzy razy.
„A po co wy tam jedziecie, aż pod samą granicę? Kogo tam fotografować? Tam żywych nie spotkacie, tam nawet wrony zawracają”.
Rozmawialiśmy przy płocie jego domu. Był raczej po siedemdziesiątce i wyglądał na zmęczonego. Zapytałam, co jego zdaniem wydarzy się dalej. „Jak już wszyscy tu umrzemy, to ktoś tu przyjedzie, maszynami domy porozwala i wszystko zaora. Tak będzie”.
Dał mi jabłka na drogę.
Gospodyni podwiązywała połamane begonie. Usiadłyśmy z nią przed domem na ławce i siedziałyśmy aż do wieczora, słuchając opowieści o polskich Tatarach, o dzieciach w Hiszpanii i tegorocznych żniwach. Wjechałyśmy na podwórko, lawirując pośród kur, i zaparkowałyśmy za stodołą.
Rano zrobiłam jajecznicę z podarowanych nam jajek. Rozwiesiłyśmy gospodyni pranie i poczekałyśmy, aż przygotuje się do zdjęcia: dobrała bluzkę do spódnicy, umyła i wysuszyła włosy, założyła pantofle.
Zdjęcia zrobiłyśmy w ogrodzie, wśród kwiatów i na ławce przed domem.
Bywają zrobione ze starego, żelaznego łóżka, z foteli wyciągniętych ze zużytego samochodu, z wypełnionych słomą worków. Bywają nowe – parkowe, ogrodowe. Ale najczęściej to dwa pieńki z deską.
Na ławeczki wychodzi się wczesnym wieczorem. Kiedyś się na nich przesiadywało, teraz czas siedzenia wyznacza ramówka telewizyjna. Często nie ma na nich nikogo. Nadal bywa to dobre miejsce do zrobienia fotograficznego portretu.
Poznaję kamieniarza – całe życie robił płyty nagrobne dla okolicznych mieszkańców – wszelkich religii i wyznań. Sobie i żonie pomnik już zrobił.
Zrobiłam im zdjęcie przed domem, wśród kwiatów; wydrukowałam w kuchni. „Ja to brzydka jestem, stara już, ale kwiaty mam ładne”.
Dostałam ogórki i pomidory.
Zaczyna się od pytania o zdjęcie, a potem już samo leci: opuszczone domy, brak pracy, nieopłacalność uprawy, wysokość rent, brak środków do życia, relacje rodzinne, tęsknota za komuną, polityka, wyjazdy zagranicę, alkoholizm, samotność starych kawalerów i wdów, problemy ze zdrowiem, brak autobusu do miasta, zamierające sąsiedztwo, wyludnione się wioski, żal za minioną młodością.
Ale czasami jest też nieufność, wypytywanie „A co pani tutaj robi, a co pani z tego ma?”, niewpuszczanie do domu ze strachu przed naciągaczami, obcymi, oszustami. „Trudno zaufać, wie pani, w dzisiejszych czasach. Nie to, co kiedyś”.
Pierwsza przyszła pani Zosia z rowerem. Mieszka pod lasem, opowiedziała nam o cerkwi starowierów przerobionej na kościół, kupiła lody. Potem były dziewczynki z psem, listonosz, dwaj dziadkowie z wnuczką, właściciel starego junaka, stolarz jadący na obiad do domu.
Każdy, kto przychodził do sklepu, był namawiany na zdjęcie przez tych, którzy już je zrobili.„Patrz, jaką mam mordę wesołą! Rób, kiedy ostatnio u fotografa byłeś?”.
„Pani jemu portret zrobi, on tu najmądrzejszy”.
„O, sołtys jedzie, władza nasza. Sołtysie, przyjechali zdjęcie dla ciebie zrobić!”.
Przyszła też para z trojgiem dzieci, wszyscy ubrani jak na niedzielę. Oboje byli po rozwodach, za miesiąc mieli brać ślub. To zdjęcie było ich pierwszą, wspólną, rodzinną fotografią.
Często pytam, czy był tu kiedyś wcześniej wędrowny fotograf. Niemal zawsze w odpowiedzi słyszę o portrecie ślubnym zamawianym u obwoźnego sprzedawcy, malowanym ze zdjęć legitymacyjnych i przysyłanym pocztą. Takie zdjęcia (z lat 50.–60.) są w prawie każdym domu. Portret najczęściej wisi nad łóżkiem, aby przynosić szczęście w małżeństwie.
Celowo wybieram domy po wyglądzie – im smutniej i biedniej, tym większą mam nadzieję, że zdjęcie może się komuś przydać. Dużo jest domów opuszczonych – zatrzymuję się przy nich i wścibsko zaglądam do środka. W tym jednak ktoś mieszkał.Jeśli się nie boicie, to wchodźcie – gospodarz siedział przy rozwalającym się kuchennym stole i zabijał muchy. Nie chciał zdjęciła, bo nie miałby go komu dać. Kwiaty przed domem posadziła matka. Zmarła niedawno, a kwiaty dalej rosną same.
„Pokierował” nas do sąsiada, wsiadł na składak i objechał całą wieś, mówiąc wszystkim, że fotograf przyjechał.